Źródło: tu. |
Dalej nie wiem, jak ludzie reagują na moje słowa, gdy w prost mówię co się dzieję. Nie wstydzę się, bo nic nie zrobiłam bym wstydzić się miała. Ale nie wiem czy mówienie o tym nie sprawia, że jestem negatywnie odbierana, że niby niedaleko pada jabłko od jabłoni. Że skoro taka rodzina, to już jestem spalona w ruchu. Może dobrym krokiem było odcięcie się od tego, może gdybym tego nie zrobiła to też bym poszła na samo dno. Takie gdybanie...
Moi rodzice są rozwiedzeni, o czym pewnie już wspominałam. Mieszkałam za dzieciaka z matką i jej partnerem. Osobiście jego winię za całe zło tego świata. Oby dwoje nie wylewają za kołnierz, pracy nie potrafią się żadnej chwycić i toną w długach po uszy. Rodzina, ja i inni próbowali pomóc im z tego wyjść wielokrotnie. Jednak wszystko zawsze kończy się tak samo. Zawsze. Nie powinni ze sobą być, ale miłość (chyba do kieliszka) jest ślepa. Od kiedy pamiętam albo chleją, albo się leją, albo nie wiadomo co. Nikt nie jest w stanie pomóc. Ona (matka) nie umie się mu postawić, a on wywiera na niej kwestię w każdej sferze życia. Jest kurator, bywa policja... Nic się nie zmienia. Nie ma resocjalizacji w tym kraju, partner matki był już i na odwyku, i siedział, a wszystko jest jak było. Ja sama nie jestem w stanie nic zrobić, nawet wysłać matki na odwyk, bo brat ma tylko 16 lat... A ja nie mam możliwości wzięcia go pod swój dach. Przechodziłam to samo co on. I jestem w kropce...
Ja się z tego wyrwałam, wierzę, że on też może. Gdyby tylko chciał, gdyby tylko trochę głową ruszył. Podsunęłam mu kilka pomysłów, na razie żadnego nie podchwycił. On ma to czego ja nie miałam. Poczucie, że musi ich pilnować, bo się pozabijają. Jesteśmy różnymi ludźmi. Jakoś się ułoży...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Za każdy komentarz dziękuję!