Logując się do serwisu blogger przypadkiem odkryłam, że najwięcej odsłon w tym miesiącu miałam w wigilię. Ludzie serio? W wigilię? O_o
No cóż, ja tam się cieszę, że w tym roku święta wydawały się być jakieś dłuższe. Przez ten weekend po nich następujący. Dzięki temu miałam okazję odwiedzić rodzinę, którą odwiedzić chciałam, a musiałabym przekładać wizytację na kiedyś tam. Bo praca, bo choróbsko... A tak - było intensywnie, ale fantastycznie. Dzieciaki w tym roku musiały być wyjątkowo grzeczne, bo wszystko co przyniósł im Gwiazdor było na ich liście życzeń. Ja nie wiem... Aniołki nie dzieci.
Przyszłam z pomysłem na interesujący post, i znów mi uciekł... Powinnam zacząć brać coś na pamięć i koncentrację. Ech...
10 minut później...
Dobra, poddaję się. Nie przypomnę sobie. Ale skoro już przylazłam i zwórciłam Twoją uwagę na siebie, głupio by było jakbyś miał wyjść tak zupełnie bez niczego. Może chociaż ciasto na drogę spakuję, czy herbatkę w termos naleję?
E no ten teges, jak tam po świętach?
28 grudnia 2014
23 grudnia 2014
TRA-DY-CJA!
Mój teść okazuje się być strasznym tradycjonalistą. Zdecydowanie nie znałam go od tej strony...
Wzięłam sobie dziś dzień wolny w pracy, co by w spokoju przygotować sobie różne dziwne rzeczy około świąteczne. Wszystko szło zgodnie z planem, aż do momentu, w którym padło pytanie o przyniesienie piasku pod choinę. Otóż zostaliśmy dokładnie poinstruowani, że tradycja jest taka, że choinkę ubiera się w Wigilię. Tylko, że ja i teściowa mamy wigilie pracująca, S. jest kuternogą i za wiele pomóc nie może (choć się stara) i tak na prawdę to tylko dziś nam to ubieranie było by na rękę. Argumenty, że radocha dla dzieci, że jutro będziemy dopiero koło 15, a goście o 16, że nie ma kiedy nie wskórały nic.
Za to usłyszałam, że taka jest tradycja, że od setek lat kobiety stały w kuchni (zawsze miejsce kobiety było w kuchni), a mężczyzna szedł do lasu i ścinał świerk. Taka tradycja, TRA-DY-CJA!
Tylko po co kupował choinkę? Czemu nie poszedł do lasu ściąć tego świerku?
Wzięłam sobie dziś dzień wolny w pracy, co by w spokoju przygotować sobie różne dziwne rzeczy około świąteczne. Wszystko szło zgodnie z planem, aż do momentu, w którym padło pytanie o przyniesienie piasku pod choinę. Otóż zostaliśmy dokładnie poinstruowani, że tradycja jest taka, że choinkę ubiera się w Wigilię. Tylko, że ja i teściowa mamy wigilie pracująca, S. jest kuternogą i za wiele pomóc nie może (choć się stara) i tak na prawdę to tylko dziś nam to ubieranie było by na rękę. Argumenty, że radocha dla dzieci, że jutro będziemy dopiero koło 15, a goście o 16, że nie ma kiedy nie wskórały nic.
Za to usłyszałam, że taka jest tradycja, że od setek lat kobiety stały w kuchni (zawsze miejsce kobiety było w kuchni), a mężczyzna szedł do lasu i ścinał świerk. Taka tradycja, TRA-DY-CJA!
Tylko po co kupował choinkę? Czemu nie poszedł do lasu ściąć tego świerku?
05 listopada 2014
Mamo, tak bardzo tęsknię...
Na portalu SuperMamy pojawił się jakiś czas temu wpis opisujący trochę jak to wygląda oczami dziecka, gdy rodzic, mama, idzie do pracy...
Sam wpis nie wzbudził we mnie żadnych większych emocji. Ja wiem, że dzieciaki tęsknią za nami jak nas nie ma, wiem jak reagują, gdy wracamy do domu. Dobrze znane mi jest też pytanie mamo, czy jutro jest wolne? Tak się szczęśliwie składa, że oby dwoje nie pracujemy w weekendy. Jednak ja jeszcze w ubiegłym roku dokształcałam się zaocznie, a S. ma jeszcze rok do obrony magistra, również zaocznie. Trochę właśnie ten czas z dzieciakami wpłynął na moją decyzję o chwilowym, a może i stałym, zawieszeniu edukacji. Kocham swoje dzieci, uwielbiam spędzać z nimi czas. Czasem nawet się śmieję, że chcę z nimi spędzać czas póki jeszcze mnie lubią i nie jest wstydem paradować z matką za rękę. ;)
Jednak do meritum, nie wiem czy ten wpis miał to na celu, ale wywołał niezłą lawinę komentarzy. Uwielbiam matczyne przepychanki, na prawdę nie mają umiaru. Przepychają się o to, która jest lepszą matką. Ta co siedzi w domu z dzieckiem, czy ta która dba o to by do przysłowiowego gara było co włożyć? Ale już najbardziej to rozśmieszył mnie komentarz Pani, która ma przyjemność siedzieć w domu ze swym potomkiem... Mianowicie zawód matki to najpiękniejszy zawód świata, a najlepszą zapłatą jest uśmiech dziecka. Oczywiście, ja się zgadzam, ale jak nie będzie co jeść, to ona tym uśmiechem nie wyżywi ani siebie, ani dziecka... Wszystko kosztuje, a na piękne oczy to się nic nie dostaje.
Trzeba umieć zrozumieć każdą sytuację, nie próbować się porównywać, to nie wyścig szczurów. Ja wierzę, że każda matka postępuje tak by dziecku zapewnić wszystko, by mu nic nie brakowało. Bo to nie sztuka oceniać. Lepsza jest matka, która może się w pełni poświęcić wychowaniu dziecka, poświęcić się dla niego w pierwszych latach życia, czy ta, która co dziennie zaprowadza dziecko do żłobka, w którym dziecko siedzi od samego otwarcia do zamknięcia a w tym samym czasie sama robi 3 etaty, by zapewnić jemu i rodzeństwu byt, bo ojciec ich zostawił bez niczego? Chyba nie można tego zestawiać przy sobie. To nie ta skala.
I wiesz co, ja się trochę zastanawiam, czy tak na prawdę to matki nie przeżywają ciężej tych rozstań, niż dzieci. Czy to nie jest takie tłumaczenie sobie, że dziecko cierpi, tęskni, płacze, a my na siłę doczepiamy tę pępowinę, choć samo jej już nie potrzebuje. Bo jeśli o mnie chodzi, i miałabym być egoistyczna, to wolałabym siedzieć z tymi swoimi dzieciakami, obserwować ich wszystkie poczynania... Ale ja wiem, że choćbym nie wiem jak się starała i jakich ze swoich umiejętności nie użyła, to nie dam maluchom takich możliwość rozwoju jakie dostaną, gdy po prostu otworzę przed nimi drzwi na świat. Oczywiście nie mówię o puszczaniu samopas, tylko o wypuszczeniu do ludzi. Do nawiązywania kontaktów z rówieśnikami, do możliwości poznawczych zderzania się różnych światów, do nawiązywania przyjaźni, doświadczenia nowych dla nich emocji -bo w domu nikt Luli nie powie, że jest głupia (bo nie jest!), a koleżanka z przedszkola powiedziała, i co robić? ;)
Więcej: tu. |
Jednak do meritum, nie wiem czy ten wpis miał to na celu, ale wywołał niezłą lawinę komentarzy. Uwielbiam matczyne przepychanki, na prawdę nie mają umiaru. Przepychają się o to, która jest lepszą matką. Ta co siedzi w domu z dzieckiem, czy ta która dba o to by do przysłowiowego gara było co włożyć? Ale już najbardziej to rozśmieszył mnie komentarz Pani, która ma przyjemność siedzieć w domu ze swym potomkiem... Mianowicie zawód matki to najpiękniejszy zawód świata, a najlepszą zapłatą jest uśmiech dziecka. Oczywiście, ja się zgadzam, ale jak nie będzie co jeść, to ona tym uśmiechem nie wyżywi ani siebie, ani dziecka... Wszystko kosztuje, a na piękne oczy to się nic nie dostaje.
Trzeba umieć zrozumieć każdą sytuację, nie próbować się porównywać, to nie wyścig szczurów. Ja wierzę, że każda matka postępuje tak by dziecku zapewnić wszystko, by mu nic nie brakowało. Bo to nie sztuka oceniać. Lepsza jest matka, która może się w pełni poświęcić wychowaniu dziecka, poświęcić się dla niego w pierwszych latach życia, czy ta, która co dziennie zaprowadza dziecko do żłobka, w którym dziecko siedzi od samego otwarcia do zamknięcia a w tym samym czasie sama robi 3 etaty, by zapewnić jemu i rodzeństwu byt, bo ojciec ich zostawił bez niczego? Chyba nie można tego zestawiać przy sobie. To nie ta skala.
I wiesz co, ja się trochę zastanawiam, czy tak na prawdę to matki nie przeżywają ciężej tych rozstań, niż dzieci. Czy to nie jest takie tłumaczenie sobie, że dziecko cierpi, tęskni, płacze, a my na siłę doczepiamy tę pępowinę, choć samo jej już nie potrzebuje. Bo jeśli o mnie chodzi, i miałabym być egoistyczna, to wolałabym siedzieć z tymi swoimi dzieciakami, obserwować ich wszystkie poczynania... Ale ja wiem, że choćbym nie wiem jak się starała i jakich ze swoich umiejętności nie użyła, to nie dam maluchom takich możliwość rozwoju jakie dostaną, gdy po prostu otworzę przed nimi drzwi na świat. Oczywiście nie mówię o puszczaniu samopas, tylko o wypuszczeniu do ludzi. Do nawiązywania kontaktów z rówieśnikami, do możliwości poznawczych zderzania się różnych światów, do nawiązywania przyjaźni, doświadczenia nowych dla nich emocji -bo w domu nikt Luli nie powie, że jest głupia (bo nie jest!), a koleżanka z przedszkola powiedziała, i co robić? ;)
Małpoludy |
29 października 2014
Jak nauczyć dziecko czytać?
Chora jestem to spamuję dziś na wszelkich socjalmediach. Bardzo chorować nie lubię, na tyłku w
domu siedzieć nie cierpię, nie jestem typem domatora, a bardziej powsinogi. Bardzo jednak zależy mi by szybko z tego wyjść, więc katuję się prochami, kwasami i rozgrzewaniem gardła.
Jak wróciłam od Pani Doktor nikt nie przyjął na poważnie mojego oświadczenia, że Pani Doktor kazała mi pić dużo drogich alkoholi...A na pewno by mi pomogło. Osobiście doświadczam znieczulicy, we własnym domu... Ale ja nie o tym.
Ja tak trochę wychowawczo. O poznaniu literek, cyferek i czytaniu.
Swego czasu w myśl idei, że większość z nas jest wzrokowcami, i nawet nie patrząc na coś bezpośrednio zapamiętujemy obrazy, stworzyłam dla dzieci plakat z wypisanymi literkami. Mam zamiar w przyszłości go wymienić na taki, w którym rozróżnimy samogłoski od spółgłosek. Na razie nie jest to konieczne. O i może dodam typowo polskie znaki jak Ą i Ę. Muszę się nad tym głębiej zastanowić.
Owy plakat okazał się być wspaniałą częścią zabawy, w którą dzieciaki bawią się z babcią tuż przed czytaniem bajek na dobranoc. Każdą pojedynczą literkę Tasior i Lula już znają, jak się ją wskaże bez problemu podadzą przykład U jak UL, P jak PIOTREK, P jak PIES etc. Podkreślam, że nie są to tylko przykłady, których nauczyli by się od nas. Często zaskakują nas słowami, którch nie użylibyśmy do porównań. Idąc za ciosem jutro chcę im przygotować sposób proponowany przez sposobynadzieci.pl, mianowicie przygotować kartoniki z sylabami, i bawić się. Zabawa to najlepszy sposób na naukę. ^_^
Tasior, to w sumie uczy się przy okazji. Lula jest trochę samukiem, wykazuje się ostatnimi czasy wielkim zainteresowaniem pisaniem, a chciałabym by wiedziała jakie literki stawia. Ostatnio wielce nas zaskoczyła układając swoje imię z plasteliny, dziś rysowała cyfry. Oczywiście, że niektóre nie są w tę stronę co powinny, inne są zbyt kanciate, a jeszcze inne zbyt okrągłe. Nie to jest ważne, sprawia jej to przyjemność i to się najbardziej liczy.
Nie wiem, czy to co robimy przyniesie efekty. W dalszym cięgu korzystamy z gier online, które mają zwiazek z nauką liter.
Masz jakieś doświadczenia z nauką czytania? Każda uwaga mile widziana.
domu siedzieć nie cierpię, nie jestem typem domatora, a bardziej powsinogi. Bardzo jednak zależy mi by szybko z tego wyjść, więc katuję się prochami, kwasami i rozgrzewaniem gardła.
Jak wróciłam od Pani Doktor nikt nie przyjął na poważnie mojego oświadczenia, że Pani Doktor kazała mi pić dużo drogich alkoholi...A na pewno by mi pomogło. Osobiście doświadczam znieczulicy, we własnym domu... Ale ja nie o tym.
Ja tak trochę wychowawczo. O poznaniu literek, cyferek i czytaniu.
Swego czasu w myśl idei, że większość z nas jest wzrokowcami, i nawet nie patrząc na coś bezpośrednio zapamiętujemy obrazy, stworzyłam dla dzieci plakat z wypisanymi literkami. Mam zamiar w przyszłości go wymienić na taki, w którym rozróżnimy samogłoski od spółgłosek. Na razie nie jest to konieczne. O i może dodam typowo polskie znaki jak Ą i Ę. Muszę się nad tym głębiej zastanowić.
Owy plakat okazał się być wspaniałą częścią zabawy, w którą dzieciaki bawią się z babcią tuż przed czytaniem bajek na dobranoc. Każdą pojedynczą literkę Tasior i Lula już znają, jak się ją wskaże bez problemu podadzą przykład U jak UL, P jak PIOTREK, P jak PIES etc. Podkreślam, że nie są to tylko przykłady, których nauczyli by się od nas. Często zaskakują nas słowami, którch nie użylibyśmy do porównań. Idąc za ciosem jutro chcę im przygotować sposób proponowany przez sposobynadzieci.pl, mianowicie przygotować kartoniki z sylabami, i bawić się. Zabawa to najlepszy sposób na naukę. ^_^
Tasior, to w sumie uczy się przy okazji. Lula jest trochę samukiem, wykazuje się ostatnimi czasy wielkim zainteresowaniem pisaniem, a chciałabym by wiedziała jakie literki stawia. Ostatnio wielce nas zaskoczyła układając swoje imię z plasteliny, dziś rysowała cyfry. Oczywiście, że niektóre nie są w tę stronę co powinny, inne są zbyt kanciate, a jeszcze inne zbyt okrągłe. Nie to jest ważne, sprawia jej to przyjemność i to się najbardziej liczy.
Nie wiem, czy to co robimy przyniesie efekty. W dalszym cięgu korzystamy z gier online, które mają zwiazek z nauką liter.
Masz jakieś doświadczenia z nauką czytania? Każda uwaga mile widziana.
Humor (przy)grobowy
Już za kilka chwil porwiemy się z rodzinami na groby, pozapalamy świece, chwilę podumamy i wrócimy do swych domów na rozgrzewające harbatki. Mam taką anegdotkę odnośnie święta wszystkich świętych...
Małżeństwo z dzieckiem stoi przy grobie, trochę odgarnia z liści, zapala znicze, no i po jakiejś nieokreślonej chwili ma się ku opuszczeniu cmentarza. Wtem dziecko zaczyna coś marudzić, że jeszcze nie chce iść, że jeszcze chwilę, że zostańmy. Co na to mamusia? Jak chcesz to możesz zostać z babcią.
Da bum tss... Taki czarny humor.
25 października 2014
Morowa spódnica dla morowej babki ;)
Ale lamię ostatnimi czasy, że Ciebie nie odwiedzam w moich progach nawet. Należy mi się za to porządne biczowanie floggerem z rzemieni. ^_^'
Wiesz jak jest, doba za krótka - te sprawy, a czasem trzeba popracować coś więcej, a dzieci, a krewni i znajomi królika, a człowiek czasem jak nikt nie patrzy idzie do ogrodu i udaje marchewkę, albo ślimaka w śpiworze... Jakoś tak. Rzadko mam czas dla siebie, najczęściej dzielę go z bliskimi, ale tak tylko dla siebie. No to teraz, a i tak nie do końca bo wpadam tu tak pomiędzy obieraniem marchewki, a soleniem wody na makaron.
Dobra masz mnie, mogłabym przyjść już trzy dni temu, ale wtedy na pewno nie przyszłabym do Ciebie z hendmejdem. O.
Spódnicę sobię walnęłam, a co, a kto bogatemu zabroni. Zachciało mi się morowej spódnicy to mam. I teraz bez marudzenia, że krój nie taki, a że materiał nie taki, a że za zielona, a że zbytnio jakaś...
Najpierw sobie wyszukałam materiał, dzianinkę. A potem zaczęłam oglądać spódnice, przy tym imaginować sobie w głowie jakiś własny krój.
Materiał przyszedł taki oto o
I to nie jest żadne moro, tylko
ale ja i tak nie zapamiętam i tak się nie nauczę. ^_^
Kontynuując, jak to prawdziwa krawcowa, zakasałam rękawy i zainstalowałam się na podłodze, wykorzystując wszelkie potrzebne do tej pracy narzędzia: miarę, pisak, nożyczki i igłę z nitką.
Spódnica miała mieć krój tulipanowaty, takie lubię najbardziej. Stworzyłam pas, od którego miała w dół schodzić reszta.
Dwa skosy z przodu i jeden tył. Pomierzyłam, powymyślałam gdzie powinny być zgięcia. Tu akurat jedno. Drugie skrzydło symetrycznie do tego.
Doszyło się jedno do drugiego, później przejechało na maszynie. Miało być na guzik/zamek. Stwierdziłam, że bez sensu, b na prawdę materiał nie jest jakiś szczególnie upierdliwy. I wyszło tak:
A na dupie prezentuje się tak:
Co myślisz?
Wiesz jak jest, doba za krótka - te sprawy, a czasem trzeba popracować coś więcej, a dzieci, a krewni i znajomi królika, a człowiek czasem jak nikt nie patrzy idzie do ogrodu i udaje marchewkę, albo ślimaka w śpiworze... Jakoś tak. Rzadko mam czas dla siebie, najczęściej dzielę go z bliskimi, ale tak tylko dla siebie. No to teraz, a i tak nie do końca bo wpadam tu tak pomiędzy obieraniem marchewki, a soleniem wody na makaron.
Źródło: tu. |
Spódnicę sobię walnęłam, a co, a kto bogatemu zabroni. Zachciało mi się morowej spódnicy to mam. I teraz bez marudzenia, że krój nie taki, a że materiał nie taki, a że za zielona, a że zbytnio jakaś...
Najpierw sobie wyszukałam materiał, dzianinkę. A potem zaczęłam oglądać spódnice, przy tym imaginować sobie w głowie jakiś własny krój.
Materiał przyszedł taki oto o
I to nie jest żadne moro, tylko
ale ja i tak nie zapamiętam i tak się nie nauczę. ^_^
Kontynuując, jak to prawdziwa krawcowa, zakasałam rękawy i zainstalowałam się na podłodze, wykorzystując wszelkie potrzebne do tej pracy narzędzia: miarę, pisak, nożyczki i igłę z nitką.
Spódnica miała mieć krój tulipanowaty, takie lubię najbardziej. Stworzyłam pas, od którego miała w dół schodzić reszta.
Dwa skosy z przodu i jeden tył. Pomierzyłam, powymyślałam gdzie powinny być zgięcia. Tu akurat jedno. Drugie skrzydło symetrycznie do tego.
Doszyło się jedno do drugiego, później przejechało na maszynie. Miało być na guzik/zamek. Stwierdziłam, że bez sensu, b na prawdę materiał nie jest jakiś szczególnie upierdliwy. I wyszło tak:
A na dupie prezentuje się tak:
Co myślisz?
21 sierpnia 2014
Prywata po nieobecności
Gdzie znowu byłam jak mnie nie było? A no na urlopie. Krótkim, bo tygodniowym, jak się okazało wystarczającym by mieć krótką, ale jednak mieć, depresję po urlopową. Uwielbiam swą rodzinę i czas który spędzamy razem, nic na to nie poradzę.
Generalnie to mieliśmy zaplanowany dłuższy wyjazd, jako że udało nam się zwiedzić wszystkie zaplanowane miejsca plus ciut więcej w krótszym czasie szybciej wróciliśmy do domu i mieliśmy jeszcze czas na labing. Powiedzmy, że labing.
W ramach oszczędności bazę wypadową zorganizowaliśmy sobie u ciotki mojego eSa. We Wschowie. Miasteczko bardzo klimatyczne, wiele można by z niego wyciągnąć, ale widać, że już dość zapomniane. Większość ludzi boryka się tam z brakiem pracy i brakiem płynności finansowej. Gdzieniegdzie jeszcze na budynkach można spotkać stare niemieckie napisy-nazwy sklepów/usług, w swych oryginalnych wersjach, tak więc wyobrazić sobie możesz od jakiego czasu budynki te nie były w żaden sposób restaurowane.
W pierwszy dzień odwiedziliśmy czynną (sic!) parowozownię w Wolsztynie. To jest głównym atutem tej parowozowni, choć niestety nie załapaliśmy się na widok jeżdżącego parowozu. Przypuszczam, że taka atrakcja byłaby ekstra płatna, ale aż tak nam nie zależało. ;) Po pociągach można było śmiało skakać, choć ich stan pozostawiał w większości wiele do życzenia... Tylko te na prawdę mocno, ale to bardzo mocno, zdewastowane były zamknięte.
Tego dnia odwiedziliśmy też Świebodzin. Niestety, pomnik Chrystusa nie zrobił na mnie takiego wrażenia jakiego chciałabym doświadczyć, widok okolicy też nie zapierał dechu w piersiach. Byłam, widziałam i tyle.
Drugiego dnia wybraliśmy się do Poznania. Poznań nas urzekł. Przepiękne miasto, choć zaskakujące był skłot (nie lubię tego słowa) zaraz przy rynku, na przeciwko którego kupiliśmy sobie cztery rogale marcińskie, miał być smaczek poznański. Jedliśmy je i jedliśmy, a one się nic a nic nie kończyły. W ramach rozrywki przejechałam się nawet z dzieciakami tramwajem, niby nic, ale to był pierwszy raz kiedy moje dzieciaki miały okazję zobaczyć czym się różni tramwaj od trolejbusu. Dotarliśmy na Maltę, gdzie Poznań ode mnie dostał kilka kolejnych plusików. Wszystko w jednym miejscu. W Gdyni, po pewnym czasie przestaje się użytkować stare atrakcje, nowe powstają zupełnie bez sensu w innych miejscach, a stare stoją i niszczeją, zamiast je wykorzystać, no ale ten temat pominę, irytuje mnie trochę. Na Malcie skorzystaliśmy z kolejki górskiej, oczywiście dzieciki i S. ani trochę stracha nie miały, tylko matka... Ale tylko ja mam lęk wszystkiego. :P Następnym punktem programu była przejażdżka kolejką maltańską i oto tym sposobem udało nam się przebyć całe jezioro do okoła.
Trzeciego dnia odwiedziliśmy Wrocław. Mimo pięknego rynku, cudownie zorganizowanego zoo Wrocław nas nie urzekł. Głównie z przyczyn niedopilnowania zachowania jednego wizerunku tej części miasta. Obracając się na wszystkie strony widzieiśmy piękne odrestaurowane kamienice, piękne choć nieodrestaurowane kamienice, molochy z czasów PRLu a także modernistyczne budynki nijak mające się do reszty.
Największe dziwadło architetury po wyżej. Nie wiem, co autor miał na myśli, po prostu nie rozumiem. No dobrze, powiedzmy, że połączenie starych murów i błyszczących okien rozumiem, patrzy na nas stamtąd galeria i zachęca do zaglądania, ale dlaczego wystaje zza niej takie coś?!
Skusilismy się na Mostek Pokutnic w kościele św. Marii Magadleny. No kto by się nie skusił obejrzeć całego miasta z wysokości, no kto? :)
Schodów było co nie miara. Ja z każdym krokiem walczyłam ze swym lękiem wysokości, dzieciaki dzielnie się wdrapywały. Na jednym z pięter czekała nas ciekawy widok, dość mroczny, dośc niespodziewany.
Nie wiem czy było to specjalnie tak ustawione, czy nie. Ale czujesz klimat? Nie mogłabym żyć, jakbym foty nie walnęła. Z kolejnymi schodami było co raz mroczniej. Żartowałam, było normalnie. Widok z góry:
Kilka luźnych fot, nie będę Tobie przecież opisywać wszystkiego.
Kolejnego dnia, w zasadzie już wracając do domu, odwiedziliśmy jeszcze Park miniatur i Gród w Pobiedziskach. Bardzo fajne miejsca, szkoda, że w zasadzie dowiedzieliśmy się o nich przypadkiem...
Generalnie to mieliśmy zaplanowany dłuższy wyjazd, jako że udało nam się zwiedzić wszystkie zaplanowane miejsca plus ciut więcej w krótszym czasie szybciej wróciliśmy do domu i mieliśmy jeszcze czas na labing. Powiedzmy, że labing.
W ramach oszczędności bazę wypadową zorganizowaliśmy sobie u ciotki mojego eSa. We Wschowie. Miasteczko bardzo klimatyczne, wiele można by z niego wyciągnąć, ale widać, że już dość zapomniane. Większość ludzi boryka się tam z brakiem pracy i brakiem płynności finansowej. Gdzieniegdzie jeszcze na budynkach można spotkać stare niemieckie napisy-nazwy sklepów/usług, w swych oryginalnych wersjach, tak więc wyobrazić sobie możesz od jakiego czasu budynki te nie były w żaden sposób restaurowane.
Widok na klasztor oraz bibliotekę we Wschowie |
"Diana" pomnik we Wschowie |
Wdrapujemy się do parowozu |
Wersja mini wagonu |
Taka ciekawostka |
Dzieciaki mogły poczyć się jak w Stacyjkowie |
Ruszam! ;) |
Tego dnia odwiedziliśmy też Świebodzin. Niestety, pomnik Chrystusa nie zrobił na mnie takiego wrażenia jakiego chciałabym doświadczyć, widok okolicy też nie zapierał dechu w piersiach. Byłam, widziałam i tyle.
A później wybraliśmy się do Międzyrzeckiego Rejonu Uzbrojonego. Szkoda, że dzieciaki takie małe, miałam wielką ochotę połazić bo bunkrach. Jednak taki spacer zająłby półtora godziny, ech, maluchy nie dałyby rady, tym bardziej, że trzeba trzymać się przewodnika bez opcji spacerowania oddzielnie. Zamiast tego przejechaliśmy się pojazdem opancerzonym BTR 152, bujało jak nie wiem, ale fun był niesamowity. Jestem też pod wrażeniem ile to nasz szofer musiał się nakręcić kierownicą by to w ogóle skręcało.
Dzieciaki myślały, że to rakieta |
Króliczek pasuje jak ulał do takiego kliamtu ;) |
W BTR 152 |
Ja na kierownicę powinnam wskoczyć ;) |
Koziołki |
Wspomniany wcześniej skłot |
Nad jeziorem Maltańskim |
No i po przejażdżce |
Skusilismy się na Mostek Pokutnic w kościele św. Marii Magadleny. No kto by się nie skusił obejrzeć całego miasta z wysokości, no kto? :)
Wnętrze kościoła |
Schodów było co nie miara. Ja z każdym krokiem walczyłam ze swym lękiem wysokości, dzieciaki dzielnie się wdrapywały. Na jednym z pięter czekała nas ciekawy widok, dość mroczny, dośc niespodziewany.
Nie wiem czy było to specjalnie tak ustawione, czy nie. Ale czujesz klimat? Nie mogłabym żyć, jakbym foty nie walnęła. Z kolejnymi schodami było co raz mroczniej. Żartowałam, było normalnie. Widok z góry:
Kilka luźnych fot, nie będę Tobie przecież opisywać wszystkiego.
Tasior fotograf <3 |
Poimy niedźwiadka |
Netoperki |
Dzieciaki były bardzo niezadowolone, że ten o to ryś zżerał królika |
Całe zoo ma magiczny klimat |
Foki zrobiły na mnie największe wrażenie |
Mina Stasia wyraża więcej niż tysiąc słów :) |
Wiking jak nic ;) |
No i zakuli babę |
Nawet tam nie miałam chwili spokoju :P |
Tatko napędzał machinę |
Gród Pobiedziska |
Na koniec udaliśmy się do Wenecji do muzeum kolejki wąskotorwej. Tam do zwiedzania były udostępnione obiekty tylko w indealnym stanie, reszta, która czekała na renowację mimo jednej dziury w podłodze była zamknięta dla zwiedzających. Co uważam za duży plus, a atrakcji i tak było od groma. Obok muzeum były udostępnione do zwiedzania ruiny Weneckiego zamku, oczywiście na terenie były różne tarany, machiny oblęznicze i inne. Stamtąd ruszyliśmy kolejką wąskotorwą do Żnina, gdzie czekał na nas S. I do domu...
Nawet Lula wie jak to obsłużyć |
Księżniczka by była ze mnie marna |
Zapraszam do środka |
Widok z ruin na muzeum kolejki wąskotorowej |
Dzieciaki znalazły w środku szkieletora, Tasior stwierdził, że pewnie nie słuchał się mamy... |
Tą kolejkę jechaliśmy |
Do zobaczenia tato na ostatniej stacji |
Jako ciekawostkę dodam zdjęcia ruin kościła z XVII wieku. Niestety nie pamietam nazwy miejscowości, bardziej wioski, w której się ukrywał. Piękny!
Przepraszam za jakość zdjęć, wiem, że niebo jest przepalone, że gdzieniegdzie są szumy... Ale nie chciało mi się tego obrabiać. Z wyjazdu przywieźliśmy blisko 1000 zdjęć, przebrałam bardziej reprezentatywne. Nie chciałam też Ciebie zanudzić. Miejsca naszywch wojaży były dostosowane do dzieci, nie wszystkie atrakcje są dla nich, nie wszystko da się też z nimi zrobić. Mimo to ja spędziłam wspaniale czas... Jeśli jesteś zainteresowny dowiedzeniem się czegoś więcej, to pisz. Wskaże, gdzie można dowiedzieć się czegoś więcej, lub opowiem coś więcej.
No to buźka!
Subskrybuj:
Posty (Atom)